W 2002 roku, niemal tuż po święceniach kapłańskich, podjąłem kilkudniową posługę kapelana w brzozowskim szpitalu. Przemierzając z Najświętszym Sakramentem szpitalne korytarze, budowałem się wiarą cierpiących ludzi oraz chrześcijańskim czynem miłosierdzia ich bliskich. Doświadczenie dostrzeganej niemal na każdym kroku potęgi wiary przerwało niezwykle trudne i bolesne wydarzenie. Było nim odrzucenie Jezusa obecnego w Eucharystii i bluźnierstwa, jakie usłyszałem na jednej z sal.
Sędziwy mężczyzna, kiedy zobaczył młodego księdza z Najświętszym Sakramentem, z trudem (jego stan był bardzo poważny; umierał), resztkami sił zdobył się na krzyk dezaprobaty, a nawet nienawiści. Początkowo sądziłem, że wyrażał on wyłącznie grymas bólu, być może uprzedzenia wobec mnie, młodego księdza. Pacjenci wyjaśnili, że konający wielokrotnie już dawał do zrozumienia, że nie wierzy, nie życzy sobie daru Komunii Świętej. Przerażenie mieszało się u mnie z bezradnością i obawą o jego zbawienie. Kierowany intuicją i wspomnieniem heroicznej służby ks. Tomasza (poprzedniego kapelana szpitala) poszedłem się „wyżalić” i poszukiwać pociechy. Świątobliwy (jeszcze żyjący, choć w ciężkim obecnie stanie) duchowny z uśmiechem na twarzy, jakby pewnością proroka i przyszłych wydarzeń, które nadejdą, zachęcił mnie, abym wezwał chorych przez radiowęzeł do ufnej modlitwy za osobę Bogu wiadomą, umierającą, a pozostającą w wyraźnej „opozycji” wobec przychodzącego Boga. Powątpiewając, kierowany lojalnością wobec ks. Tomasza, wypowiedziałem wieczorną intencję. Rozpoczęliśmy modlitwę Koronką do Miłosierdzia Bożego. Zebrani chorzy, być może i z tymi, którzy łączyli się za pomocą szpitalnego radiowęzła, ofiarowali ,oprócz ufnej modlitwy, również swoje cierpienie w intencji pojednania się anonimowego grzesznika z Bogiem.
Dzień później, ok. godz.8.40 ,otrzymałem wezwanie do szpitala. Na stoliku w zakrystii widniała kartka z nazwiskiem umierającego i numerem sali. Dosyć szybko pokojarzyłem, że to „zagubiony”, umierający, krzyczący starzec. Opieszale i z niedowierzaniem zatelefonowałem na odział, informując, że nie można „na siłę” udzielać sakramentów komuś, kto będąc tego świadomym, wyraźnie sobie tego nie życzył. Zatroskane panie z personelu medycznego zagwarantowały, że pytały mężczyznę „o księdza”, jak zwykło się czynić w takich przypadkach. Skinął głową. Przynaglony zapewnieniem pań pielęgniarek, udałem się do chorego. Rozpocząłem modlitwę. Po chwili dołączyła żona i córka umierającego. Na krótką chwilę odzyskał świadomość. Wszyscy bliscy i personel opuścili salę. Zamieniła się w konfesjonał. Po godzinie 14.00 mężczyzna zmarł.
Małżonka wspominała, że nie korzystał z sakramentów 47 lat. Moment śmierci stał się dla niego bramą. Być może początkowo zamkniętą, nie wiem. Natomiast mam pewność płynącą z wiary, że gorliwa modlitwa za konającego, ofiarnicze cierpienie chorych wyjednało mu łaskę miłosierdzia i, jak ufam, otwartych drzwi do „świata”, gdzie nie było już smutku ani łez.